Z Halong Bay udałem się
na obiad z powrotem do Hanoi, a dalej poleciałem do Da Nang, miasta prawie na
środku Wietnamu (wiecie, on jest dość długi).
Bardzo się ucieszyłem,
kiedy przywitało mnie słońce. Tak się ucieszyłem, że postanowiłem przekopać się
do hotelu zamiast wziąć taksówkę. W końcu co to 5 kilometrów dla krecika! Po
drodze wywąchałem wspaniałą piekarnię, do której w zasadzie chodziłem
codziennie na bagietki z mięsem zwane po wietnamsku banh mi. Mój hotel znajdował
się blisko słynnej plaży My Khe. Wiedziałem od Google maps, że muszę przejść
przez jakiś most, ale nie sądziłem, że na moście spotkam smoka! Główny most w
Da Nang jest ogromny i przeplata go smok, który jest cudnie oświetlony nocą i
sam nie wiem o jakiej porze doby wygląda lepiej.
Zrzuciłem bagaż i
poszedłem się przejść brzegiem morza. Plaża jest rzeczywiście piękna, czysty
piasek, brukowany deptak na całej długości wybrzeża, mnóstwo barów i
wykwintnych restauracji. Tylko że nikt nie pływał ani się nie opalał bo
temperatura była ciągle sweterkowa. Chciałem zjeść śniadanie bo w sumie była
dopiero 9 rano i wtedy dotarło do mnie, że nie ma w okolicy lokalu, który by
podawał śniadania, albo cokolwiek gotowanego. Za to kawa była wszędzie. W końcu
w jednej włoskiej knajpce byłem zmuszony zjeść pizzę - ta, wiem, pizza na
śniadanie, samo zdrowie; ale jak krecik głodny to nie bardzo wybrzydza.
Mimo że z plażowania
nici, to zawsze można się wybrać w góry, w dodatku marmurowe! Jedną z
największych turystycznych atrakcji Da Nang są Marble Mountains. Dla tych, co
nie lubią wspinaczki po kamiennych schodach polecam windę (poważnie, jest
winda). Wspinać się nie trzeba wysoko, za to widoki są przepiękne.
Na obejście wszystkiego potrzeba
tak na spokojnie z 3-4 godziny bo jest tam wiele świątyń i sanktuariów
buddyjskich i hinduistycznych, a niektóre z nich ukryte są w grotach skalnych.
Tutaj zdjęcie przed
wejściem do groty. Wyjście to dość ciasny tunel i nie polecam osobom większym
niż rozmiar 40 (bez urazy, ale nawet krecik z większym plecaczkiem może się
zaklinować!).
Z tunelu wyszedłem na
szczyt góry i znalazłem sobie wygodny kamień do kontemplacji otoczenia. Tam
również spotkałem Julię i Julię - dwie wesołe podróżniczki, które chętnie
zapozowały mi do zdjęć. Trochę im zazdrościłem bo dziewczyny mają o wiele dłuższe
wakacje niż ja.
Jak widać miałem widok na
przeciwległy szczyt, który był wyższy, więc nie namyślałem się zbyt długo i wdrapałem się na niego. Przy zejściu zabawna historia. Zachciało mi się do
toalety no i ją znalazłem, ale pani powiedziała mi, że trzeba zdejmować buty! Z
początku myślałem, że to jakiś żart, ale zaraz ujrzałem kilkanaście par
traperów i adidasków ułożonych równo przed wejściem do tego przybytku. Sam
przybytek był niezbyt czysty i brak papieru, ale zawsze możne kupić chusteczki
higieniczne od tej samej pani, która pilnuje tam porządku. A ja myślałem, że
już wszystkie szoki kulturowe są za mną
Następnego dnia wybrałem
się w drugą stronę brzegiem plaży, odwiedzić białą Panią Buddę. Z plaży My Khe
można widzieć ten monumentalny posąg jak na dłoni, a ja chciałem go zobaczyć z
bliska. Droga plaża była bardzo przyjemna, rześka bryza, miękki piasek i po
drodze zobaczyłem łódki, które wyglądały jak wielkie łupinki orzecha rozrzucone
po plaży.
Później droga zrobiła się
mniej przyjemna, bo nie było chodnika, ani nawet jakiegoś porządnego pobocza i
co zakręt wychylałem głowę w obawie przed zderzeniem w jakimś pojazdem nieco
większym od łupinki orzecha. Ale w końcu dzielnie dotarłem do świątyni, skąd
rozpościera się widok na całe wybrzeże.
Nie
muszę Wam mówić, że po tych dwóch dniach solidnego maszerowania, zamówiłem
taksówkę na lotnisko żeby kontynuować podróż do dawnej stolicy państwa -
Sajgonu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz