Ostatnim miejscem na mojej liście zwiedzania Wietnamu była
wyspa Phu Quoc, położona daleko na południu, praktycznie u wybrzeża
Kambodży(gdzie swoją drogą też w przyszłości planuję się wybrać).
Zanim zdecydowałem się tam polecieć wiele czytałem na temat tego
miejsca. Okazuję się, że ludzie albo są nim zachwyceni albo bardzo
rozczarowani, że plaża nie taka jak w Tajlandii czy na Filipinach(gdzie swoją
drogą też w przyszłości planuję się wybrać). Postanowiłem się przekonać na
własne krecie oczka.
Praktycznie połowa wyspy to park narodowy; lotnisko jest
bardzo małe i niestety trzeba brać taksówki, które stoją na parkingu (Grab i
Uber nie działa) bo miejsce jest bardzo kompaktowe(no i musicie się godzić na
opłaty jakie zaśpiewa wam kierowca, a że jak przyleciałem podczas wielkiego
święta Tet – to wietnamski nowy rok obchodzony jak Boże Narodzenie – to ceny
były niezbyt ulgowe).
Musiałem przejechać przez Duong Dong - największe miasteczko
na wyspie, gdzie macie takie udogodnienia jak sklepy, szeroką ulicę, wszelkiego
rodzaju restauracje oraz nocny market, gdzie serwują ryby i owoce morza prosto
z akwarium oraz sprzedają tradycyjne wietnamskie stroje, letnie ubrania,
pamiątki i tamtejszy rarytas: orzeszki w panierce o różnych smakach.
Mój pobyt wiązał się z jednym zamiarem – plażowania.
Mieszkałem chyba w najfajniejszym miejscu na całej wyspie, hostelu w środku
dżungli, spaniem na materacu pod strzechą i brakiem ciepłej wody pod
prysznicem, ale za to z basenem! Od razu zaprzyjaźniłem się z tamtejszymi
mieszkańcami czyli dwoma szczeniaczkami i przemiłą świnką Piggy, która rano
bardzo entuzjastycznie witała gości, za to popołudnia spędzała leżąc leniwie w
cieniu.
Zaraz po zjedzeniu śniadanka i długim odpoczynku na hamaku,
wraz z poznaną na w hostelu Mainą (zdjęcie poniżej) pobiegłem najbliższą plażę
Ong Lang, która jest dość popularnym miejsce dla turystów. Tam oczywiście nie
pożałowałem sobie kokosa.
Wbrew pozorom plaża nie była zaśmiecona ani przepełniona jak
sugerowały niektóre wpisy internetowe. Piasek był bardzo przyjemny, chociaż w
niektórych miejscach gorący od słońca, woda cieplutka, muszelki dla zbieraczy
też się znajdą no i wszędzie można rozłożyć kocyk do opalania. Niestety
pierwszy zachód słońca nie był zbyt spektakularny.
Postanowiłem zwiedzić północną część wyspy. Wspominałem już,
że połowa Phu Quoc to park narodowy? Głównie znajdują się tam leśne szlaki
turystyczne, czasami szersze, czasami węższe. Na jednym z nich wpadłem na piękną
willę i prawie kupiłem sobie posiadłość w dżungli! Oto ona:
Dalej znalazłem się na chyba prywatnej i strzeżonej plaży,
bo przez jakieś 500 metrów gonił mnie ochroniarz, ale wiecie jak kreciki
potrafią szybko kopać tunele w piachu. Nie dałem się i dzięki temu mogliśmy
siedzieć na krzesełku, które chyba ktoś specjalnie tam zostawił, żeby można
było podziwiać zachód słońca (tym razem też nie był spektakularny).
Innymi miejscami przyciągającymi plażowiczów są Khem Beach i
Dam Beach na południowym wschodzie wyspy. Na jednej z tych plaż jest nawet
huśtawka!
Po drodze można zwiedzić dość nową pagodę Ho Quoc, która
leży na wzgórzu, skąd widoki są nieziemskie!
Na tej wyspie kończy się moja wietnamska przygoda, ale na
ostatni dzień udało mi się zobaczyć spektakularny zachód słońca!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz