Translate

sobota, 28 października 2017

Kreciki na szychcie!

Tyle my tych kopalni już pozwiedzali. Była kopalnia soli i złota. Aż wstyd się przyznać, że dopiero teraz zwiedziliśmy taką nam najbliższą, kopalnię węgla kamiennego. No ale jak tu się oprzeć pokusie, jeżeli zapraszają nas na prawdziwą szychtę! No więc skorzystaliśmy i wybraliśmy się do kopalni Guido w Zabrzu.

Zanim zjechaliśmy na dół to jeszcze nad nami świeciło słońce i niebo było niebieskie. Nasze pyszczki też jeszcze były czyste a nie umorusane węglem. Pod ziemią jednak spędziliśmy całe popołudnie. Bardzo ciekawe popołudnie. Na początku trochę się obawialiśmy - to znaczy tylko młodszy brat miał obawy - jak szybko zjeżdża winda. Przebieraliśmy się więc z bijącym sercem. Nieco z niepokojem a le chyba bardziej z niecierpliwością czekaliśmy na moment zjazdu. Na szczęście zanim zjechaliśmy, mogliśmy zobaczyć jak mocne liny trzymają windę i w jaki sposób działa jej mechanizm. Liny są naprawdę grubaśne więc mogliśmy poczuć się bezpiecznie. 
Poszliśmy do szybu, gdzie winda zwiozła nas na dół. (Nie było aż tak szybko jak się spodziewaliśmy, a może po prostu tego nie odczuliśmy) I już na wstępie było nam wesoło, bo nasz sztygar (przewodnik) zarządził windowe śpiewanie. Pierwsze lody diabli wzięli, przełamali i dzięki temu poczuliśmy się świetnie w nowo poznanej grupie. No i tak znaleźliśmy się na poziomie 320. Metrów pod ziemią oczywiście. Zdaje się, że wspominaliśmy, że przed zjazdem się przebieraliśmy? 
Dostaliśmy strój roboczy, kaski, lampki, maski i aparaty ucieczkowe. Niby nie takie ciężkie, ale po kilku godzinach na ramieniu dają popalić. Nasze dwunożne przemyciły nas w torbach z aparatami właśnie. I bardzo dobrze! Bo znów mogliśmy trochę pokopać! Ale najpierw czekało nas inne zadanie. Rozbiórka taśmociągu! Ponieważ jednak mieliśmy pełne łapki roboty nie udało nam się uwiecznić tego momentu na zdjęciach. 
Za to mamy kopalnianą biżuterię, którą sztygar rozdzielił wszystkie obecne na szychcie frelki. 
Jak już rozebraliśmy to dostaliśmy inne zadanie - takie idealne da kretów! Dwunożne dostały hercówy, nam nie były potrzebne. Mamy swoje krecie łapki. :) Przekopaliśmy ten chodnik wzdłuż i wszerz a nawet wgłąb. Najniżej położone miejsce miało 355m głębokości. Warunki idealne dla kretów! Wszędzie ciemność. Tylko lampki górnicze oświetlają fragmenty ścian. Poza tymi jasnymi punkcikami widać tylko czerń. 
A jak już przekopaliśmy najniższe miejsca w tej kopalni to zmieniliśmy zajęcie. Tym razem piła poszła w ruch. Ale szło nam tak sobie, więc dorwaliśmy się do kilofu i guziczków. 
Obejrzeliśmy też kombajn. I wiecie co? Nadal nie do końca rozumiemy jak to działa. Jak to przytargać do kopalni, albo jak to zbudować pod ziemią? Podziwiamy tych, co takie podziemne konstrukcje budują. 
Wzdłuż szyn wyszliśmy w kierunku poziomu 320 i tam oddaliśmy się temu, co kreciki po szychcie lubią najbardziej. Odpoczynkowi w barze :) A, że w doborowym towarzystwie, czas minął nam bardzo szybko. 
Zanim wyjechaliśmy na powierzchnię zrobiło się całkiem ciemno. Czas zleciał nam bardzo szybko. i chociaż my bawiliśmy się świetnie to bardzo wycieczka ta pomogła nam docenić pracę górników. Samo spacerowanie podziemnymi korytarzami bywa męczące - nierówny teren, kamienie, kurz, pył, ciemność i myśl z tyłu głowy, że jest się pod ziemią i nigdy nie wiadomo co może się wydarzyć. Ci ludzie, pracując tam na co dzień wykazują się niesamowitą siłą i odwagą. Podziwiamy! 

niedziela, 15 października 2017

Powrót w Bieszczady cz.2

Dzień 5
Wtorek - po poniedziałkowych wspinaczkach znów nadszedł czas na dzień pod znakiem dolin. Ponieważ był to dzień świąteczny udaliśmy się do kościoła w Chmielu, który znajduje się w dawnym budynku cerkwi. Nie bez przyczyny jechaliśmy właśnie tam - w tym dniu obchodzono Dzień Chmielu. Zobaczcie zdjęcia budynku cerkwi (obecnie kościół katolicki).
Później udaliśmy się na plac, na którym mogłyśmy podziwiać rękodzieło, zakupić lokalne smakołyki i posłuchać muzyki, a nawet obejrzeć kabaret! To był leniwy dzień, jednak owocny. Wówczas poznaliśmy fantastyczny zespół śpiewający piosenki do tekstów Wiesławy Kwinto-Koczan,  Zespół zwie się NAD PORAMI ROKU i bardzo przypadł nam do gustu.
Poniżej kabatecik.
Po występach nabyliśmy co nieco dobrych rzeczy, by wieczorem z wielką przyjemnością je skonsumować. Ale najpierw kolacyjka w bardzo charakterystycznym miescu w Ustrzykach. Bieszczadzka legenda - reagge knajpa z bardzo przyzwoitym jedzeniem i miłą atmosferą.
 A tu, jak widać, konsumpcja zakupionych w Chmielu dobroci trwa. Domowa nalewka cytrynowa była wyborna - łapki lizać! Tym miłym akcentem zakończyliśmy kolejy dzień naszej wycieczki.

Dzień 6 
No i w końcu nadszedł czas na połoniny. A konkretnie na pierwszą z naszych Dam. Połonina Wetlińska. Bieszczadzki klasyk, ale tym razem połączona z Smerekiem. Wyruszyliśmy rano na przełęcz wyżnią. Tam dwie dwunożne wysiadły a dwie pojechały z nami zostawić samochód w naszym punkcie docelowym. Wróciliśmy autostopem z miłą parą z Łodzi, która opowiedziała nam historię spotkania z niedźwiedziem! Brrr... Aż mnieciarki przeszły. Nigdy nie chciałbym usłyszeć niedźwiedziego ryku. Na szczęście w drodze na połoninę nie spotkaliśmy żadnego. Drogę rozpoczęliśmy Nad Berehami i ruszyliśmy ku szczytom. 
Pierwsze widoki pojawiły się chwilę przed dojściem do schroniska. I jak zwykle zachwiciły. Za każdym razem widok ten widzi się tak, jakby to był pierwszy raz, a nie kolejny. Za każdym razem piękno tych miejsc nas zaskakuje. 
No i skoro Kubuś nam towarzysył, niemoglimy nie wejść do wnętrza Chatki Puchatka.
 A tu Caryca w całej okazałości - widok z Wetlińskiej
 No i dwunożna ekipa!
Ruszyliśmy dość szybko, bo połonina to nie był nas jedyny cel tego dnia. 
Zostawiliśmy więc Chatkę za sobą i udaliśmy się w kierunku Osadzkiego Wierchu ale t droga już nieco zmieniła charakter. Pojawiło się więcej kamieni i szlak zrobił się ciekawszy, ale też nieco trudniejszy.
Ale szczyt Osadzkiego Wierchu również był ciekawy - skalisty i surowy, lecz z widokiem na zieleń połonin. 
I tak krok po kroczku, zachwyt po zachwycie powoli przemierzaliśmy bieszczadzki szlak. Po drodze zachwycaliśmy się nie tylko górami, ale także kwiatami, czy pajęczyną. 
Po zejściu do Przełęczy Orłowicza przez moment zastanawialiśmy się co zrobić. Nieco późna pora sugerowała, że musimy pospieszyć się na zaplanowaną kolację w Chacie wędrowca. Sprawdziliśmy jednak, że powinna być ona czynna do 21.00. Dlatego uznaliśmy, że idziemy na Smerek. No więc poszliśmy. 
Nawet udało nam się zobaczyć widoczny ze szczytu Zalew Soliński!
 To chyba najpiękniejsza pora dnia, gdy połonina złoci się w zachodzącym słońcu... Ech, och, ach!
Po ochach i achach postanowiliśmy jednak coś zjeść. I mało brakło, a nie udałoby się to nam. Schodząc ze szlaku przeszliśmy skrótem, by szybciej napełnić głodne brzuchy. Okazało się, że Chata Wędrowca czynna jest nie do 21.00 jak wyświetlił nam niedoinformowany tym razem Wujek Google, a do 20.00. Musieliśmy jednak bardzo kiepsko wyglądać, bo przemiłe panie z obsługi sali zgodziły się jeszcze nas przyjąć i zaoferowały nam zupkę. Dziękujemy, kwaśnica smakowała jak nigdy po całym dniu spaceru. 

Dzień 7
Tym razem również czekały nas góry. Krótki, ale męczący szlak na Połoninę Caryńską z Brzegów Górnych. No to szliśmy. Ale po drodze leniwie robiliśmy przerwy, między innymi w wiacie. I tu oto spotkała nas taka niespodzianka. Lis. Nic się nie bał. Sprawdzał, czy może ktoś podzieli się z nim jedzeniem... To trochę przykre, że dzikie zwierzęta przestają być dzikie. 
Zostawiając jednak liska za sobą poszliśmy dalej. 
I choć po wspinaczce wyglądaliśmy tak 
To zaskoczył nas widok lasku w kształcie serca! 
A na szczycie spotkaliśmy nie tylko ludzi... Były też muszki i ptaki. Z powodu tych pierwszych nie wytrzymałyśmy na szczycie zbyt długo. Poza tym gdzieś nad Ukrainą zaczęło błyskać i grzmieć, więc czym prędzej schodziliśmy w dół. 
Nie wiadomo w którą stronę patrzeć, tak jest pięknie!
Ponieważ poprzedniego dnia nie udało nam się załapać na smażony ser w Chacie Wędrowca postanowiliśmy nadrobić te zaległości.

Statystyki nocnych powrotów były tym razem korzystniejsze dla samochodów:
kilkanaście samochodów, 2 lisy, 2 sarny - matka z młodym 

Dzień 8 

I tego dnia przyszedł czas na bardziej spokojne spacery. Najpierw pojechaliśmy do Smolnika, gdzie znajduje się cerkiew. W zasadzie to nie był do końca cel naszej podróży, po prostu przejeżdżaliśmy tędy i postanowiliśmy zobaczyć cerkiew z bliska. Dowiedzieliśmy się, że podobno do cerkwi próbował kiedyś dostać się niedźwiedź. My jednak zajęliśmy się innymi zwierzętami. 
 Po spotkaniu z kozami nadszedł czas na dalszą drogę - Lutowiska - w zasadzie odwiedziliśmy je w bardzo prozaicznym celu - bankomat był potrzebny :) ale przy okazji przeszliśmy się do ruin synagogi.
Poz załatwieniu wszystkich spraw pojechaliśmy do właściwego celu podróży - Krywe. 
Miejscowość w pobliżu Zatwarnicy, która praktycznie zniknęła z powierzchni ziemi po powojennych wysiedleniach. Po drodze zatrzymywaliśmy w starych, zniszczonych cmentarzach itp. 
Tu ruiny dzwonnicy.
A poniżej już samo Krywe - miejscowość wysiedlona, aż trudno uwierzyć, że była tu wioska. Zostały po niej tylko jabłonie i ruiny cerkwi. Tu dotarły tylko dwie dwunożne - dwie postanowiły poczekać i odpocząć. Podobno coś kręciło się w krzakach. Słyszeliśmy to, ale nie widzieliśmy. Nadepnęło na gałąź... Niedźwiedź? Jeleń? Przez myśl przeszło nam pytanie co robić, ale doszliśmy do wniosku, że jeżeli już nas owo zwierzę widziało i nas nie zjadło to mamy szanse przeżyć. Chyba nigdy się już nie dowiemy co to było. Na szczęście wróciliśmy cali i zdrowi. 
Wieczorem wybrałyśmy się ponownie na koncert NAD PORAMI ROKU, ponieważ akurat tego dnia grał on koncert w Ustrzykach Górnych. 

Dzień 9 
Cóż, to był dzień powrotu - więc spędziłyśmy go w drodze. Pożegnałyśmy nasz camping (ten domek za naszymi plecami gościł nas przez ostatni tydzień) i komu w drogę temu kije do bagażnika! 

A poniżej jeszcze krótka relacja filmowa.