Translate

sobota, 30 lipca 2016

Tarnica

Tarnica. Najwyższy szczyt w polskich Bieszczadach. 1346m n.p.m. Tam także dotarł Krecik :) Tak, tam byłem i podziwiałem piękne widoki. A było na co popatrzeć. Tego dnia Tarnica była naszym jedynym planem, mieliśmy więc sporo czasu. Korzystając z tego faktu nie spieszyliśmy się zbytnio. Na szlaku z Ustrzyk odwiedzaliśmy także niektóre poboczne stanowiska ścieżki przyrodniczej Szeroki Wierch. Między innymi takie:

Początkowo szliśmy niespiesznie pięknym, spokojnym lasem.

Spotkaliśmy także pewną rodzinkę, która również zmierzała na Tarnicę. I tak raz my ową rodzinkę wyprzedzaliśmy, a raz ona nas. Koniec końców spotkaliśmy się na szczycie. Droga na górę była bardzo przyjemna, chociaż bywały podejścia przy których włączały się nam sapiące lokomotywy. Jednak najpiękniejszy moment na tym etapie to wyjście ponad las i widok gór. Od razu chce się iść dalej.
Kolejne widoki, które wyłaniały się przed nami były coraz piękniejsze. W zasadzie słowa są zbędne. Niech te obrazy mówią same za siebie.



 Chwila odpoczynku :)
 Tarnicę już widać.
 Tak wiało :)
A tak było na szczycie :)
 I tak :)
I tak :)
 No i w końcu ja - przy krzyżu na szczycie Tarnicy.
I moja właścicielka też :) W końcu się jej udało tu dotrzeć. Ostatnim razem jej przyjaciółka wiwinęła mały numer i skręciła kostkę w drodze na Tarnice. Wtedy, z powodu nogi się nie udało. Teraz tak :)

 A to już podczas zejścia w kierunku Wołosatego.
I samo Wołosate. Końcówka szlaku.
To był wyjątkowy dzień, spełniło się nasze marzenie o Tarnicy - w polskich Bieszczadach wyżej się nie da. Ewentualnie na Ukrainie można próbować swoich sił. Cóż, niewykluczone, że kiedyś tam trafię :) Dziś było więcej obrazów niż słów, nie było żadnych szczególnych przygód. Była spokojna wędrówka ze śpiewem na ustach i niech tak pozostanie. 

Hymnu tej, a w zasadzie wszystkich naszych bieszczadzkich wypraw można posłuchać TU Wprawdzie zdjęcia to wspomnienia innej osoby, ale ta sama muzyka nam w duszy gra :)
Możliwe, że jeszcze udam się w tym roku w Bieszczady. Jeżeli tak się stanie, a raczej tak będzie to znów Wam o tym napiszę :)

czwartek, 28 lipca 2016

W bieszczadzkich dolinach

Ahoj! 
To znowu ja! Tak jak obiecałem napiszę co nieco o tym co można robić w Bieszczadach oprócz wędrowania po połoninach. Właśnie tak spędziłem drugi bieszczadzki dzień z Celiną i Justyną. Cóż, tak rozplanowaliśmy wyprawę, bo obawialiśmy się, że po dwóch połoninach możemy odczuć nasze rzadko używane mięśnie i kolejne szczyty następnego dnia mogłyby dać nam się we znaki. O dziwo nie było tak źle, ale planów nie zmieniliśmy. Wybraliśmy dzień wędrowania po dolinach. Na pierwszy ogień poszła Cisna. Mała, znana miejscowość bieszczadzka. Tam moje towarzyszki udały się na kawę. Krety raczej kawy nie piją, a przynajmniej ja nie należę do kawoszy, ale chętnie zwiedziłem wnętrze kultowego miejsca w Bieszczadach: Siekierezady. Skojarzenia z Edwardem Stachurą? Słuszne. Napisał bowiem powieść o tym tytule. Do niej właśnie nawiązuje nazwa jak i wystrój baru.

Po przedpołudniowej kawie w Siekierezadzie pojechaliśmy do Majdanu. Tam mieści się stacja główna Bieszczadzkiej Kolejki Leśnej. To był dzień oszczędzania naszych nóg. Kolejka zawiozła nas do Balnicy - maleńskiej wioski leżącej tuż przy granicy ze Słowacją. Tam mieliśmy pół godziny czasu do odjazdu kolejki z powrotem w kierunku Majdanu. Wykorzystaliśmy ten czas na spacer po drugiej stronie granicy i oczywiście pamiątkowe zdjęcia. Również takie "w dwóch miejscach naraz"- czyli lewa ręka w Polsce, prawa na Słowacji.



Po powrocie z przejażdżki kolejką zgłodnieliśmy. W Siekierezadzie już byliśmy, więc postawnowiliśmy odwiedzić inne miejsce, znajdujące się tuż obok. Karczmę łemkowską o równie wyjątkowym klimacie. Mojej właścicielce szczególnie posmakowały pierogi z bundzem owczym i czosnkiem niedźwiedzim.

Posileni wybraliśmy się w miejsce o którym dowiedzieliśmy się od cioci Eli. Rezerwat Sine Wiry. Bardzo spokojne miejsce, chociaż trudno nazwać je cichym. Nie pozwala nam na to huk wody. Miejsce jest dość zakamuflowane jeżeli się o nim nie wie. Znajduje się na trasie Cisna - Terka. Zostawiamy samochód na parkingu i idziemy na spacer przez las wzdłuż rzeki. Po drodze mijamy coś na wzór źródełka i docieramy do pięknych kaskad.

Z tego co mi wiadomo są 3 takie zejścia a dalej znajduje się też szmaragdowe jeziorko. Jednak ze względu na dość późną godzinę i plany na wieczór my zeszliśmy tylko do tego jednego.  A plany mieliśmy niesamowite :) Wróciliśmy do Ustrzyk by trochę odpocząć a około 21.00 wyruszyliśmy na Przełęcz Wyżną. Tam o 22.00 rozpoczynał się pokaz gwiezdnego nieba. Zaparkowaliśmy więc, ale lekką niepewność zasiał w nas brak obsługi parkingu, który teoretycznie jest płatny całą dobę. Postanowiliśmy więc zapytać pewnego strażnika granicznego jak to jest z tą teorią i uzyskaliśmy jakże spokojną odpowiedź, że spokojnie możemy samochód zostawić. Znajomość ta z niezwykle spokojnym Panem Strażnikiem przydała się nam później. Wracając do pokazu. Umówiliśmy się z panem Waldkiem, że będziemy nieco wcześniej, by zdążyć zobaczyć Jowisza przed jego zajściem. W ogóle, muszę powiedzieć, że to niesamowity człowiek. Prawdziwy człowiek gór. Prowadzi Galerię nad Berehami, rzeźbi, interesuje się sztuką, przyrodą. Jest wnikliwym obserwatorem i mądrym, wrażliwym człowiekiem. Takie wrażenie bynajmniej na nas wywarł po krótkiej rozmowie. Równie niesamowitym człowiekiem jest pan Paweł, który prowadził pokaz gwiezdnego nieba. Opowiedział nam o zanieczyszczeniu światłem, o tym gdzie jest ono największe, gdzie najmniejsze. Powiedział dlaczego ważne jest, by w odpowiedni sposób ograniczać to zanieczyszczenie. Pan Paweł pokazał nam także gwiazdozbiory, których na bieszczadzkim niebie widać zdecydowanie więcej niż na Śląsku, gdzie na co dzień mieszkamy. Na koniec oglądaliśmy różne ciekawe obiekty na niebie przez 3 ogromne teleskopy. Noc była wyjątkowo zimna. Było około 6 stopni. Mimo kilku warstw ubrań i koców, które przyniósł pan Paweł, wszyscy szczękaliśmy zębami. Ale widok drogi mlecznej, która dzięki tej temperaturze była niezwykła, był bezcenny. Warto było dla niego zmarznąć. Podobno to była najlepsza noc do obserwacji nieba. W czasie naszego pobytu w Bieszczadach miała się już taka nie trafić. Trudno się nie zgodzić, że była fantastyczna.


Prawda, że piękna noc? Po wykonaniu pamiątkowego zdjęcia zmyliśmy się do domu, by się szybciutko ogrzać. Jednak na naszej drodze stanął funkcjonariusz straży granicznej, który zatrzymał nas do rutynowej kontroli. Na szczęście kontrola nie doszła do skutku, bo miałby poprowadzić ją nasz znajomy, bardzo spokojny Pan Strażnik. Zobaczył znajome twarze turystek i życzył nam tylko spokojnej nocy. W sumie mimo, że zwę się Krecik, to nie mam w zwyczaju niczego przemycać. Nie było więc powodu by takiej kontroli się obawiać. Dobrze jednak, że zostało nam zaoszczędzone tych kilka minut. Kolejnego dnia czekała nas Tarnica. Trzeba było odpocząć.

Ps. Z innej wyprawy wiem, że miejscem wartym odwiedzenia w okolicy jest Liszna koło Cisnej i tamtejszy Zwierzyniec Leśny. Znajdziemy w nim między innymi takie piękności.



poniedziałek, 25 lipca 2016

Na bieszczadzkich połoninach

Ahoj! 
Ostatnia moja podróż nie była bardzo daleka. Chociaż podczas niej zdarzyło mi się przekroczyć granicę Polski i zrobić dosłownie kilka kroków po Słowackiej jej stronie, a wzrokiem sięgać nawet na Ukrainę. Tak, moja właścicielka Celina zabrała mnie na kilka dni w Bieszczady - krainę połonin, cerkwi i bieszczadzkich aniołów. Spędziliśmy tam 4 dni - Ja, moja właścicielka i jej koleżanka Justyna.

Ale zacznijmy od początku. Rano obudziłem się bardzo wcześnie. A nie było to łatwe, bo akurat nocy poprzedzającej wyprawę rozszalała się burza. Jednak wizja połonin była tak kusząca, że wszyscy posłusznie wstaliśmy o 6.00 mimo niewyspania. Już w drodze przywitały nas piękne widoki. Wybraliśmy trasę przez Duklę, Tylawę, Komańczę. Nieco wolniejsza, ale jakże urokliwa! Już po drodze zwiedzaliśmy. Pierwsza na naszej drodze znalazła się cerkiew w Wisłoku Wielkim. 

A oto jej wnętrze. 
Cerkwie w Bieszczadach i okolicach mają niesamowity klimat. Wprawdzie większość z nich pełni obecnie funkcję kościołów rzymskokatolickich, ale ich wygląd raczej niewiele się zmienił. Chociaż trudno mi to ocenić. To pierwsza cerkiew jaką odwiedziłem. Ale nie ostatnia.
Niewiele dalej odwiedziliśmy przepiękną cerkiew w Komańczy. Niestety nie udało nam się wejść do środka. Jest dostępna dla zwiedzających po umówieniu się, a nasze zwiedzanie było raczej spontaniczne. Jednak udało się nam zobaczyć ją z zewnątrz. Najbardziej spodobały się nam te kolory. 
A oto ja przed cerkwią w Komańczy...

a tu Celina i cerkiew w całej swej okazałości.

Po tym małym przeglądzie dawnej architektury sakralnej ruszyliśmy do naszego celu: Ustrzyk Górnych. Tam był nasz punkt wypadowy. Zostawiliśmy rzeczy w domku i ruszyliśmy. Mieliśmy wielkie plany na ten pierwszy dzień. Hymnem wyprawy stała się piosenka SDM, która zaczyna się tak: 
"Zabieszczaduj dzisiaj z nami...
Niech pokłonią Ci się połoniny!"
Na początek Wetlińska. Z Ustrzyk dojechaliśmy na Przełęcz Wyżną autobusem. Stamtąd ruszyliśmy żółtym szlakiem w kierunku szczytu Połoniny Wetlińskiej. Droga wiedzie przez las i jest dość spokojna. Ostatnie 10 minut idzie się już grzbietem pozbawionym drzew. Tam już zazwyczaj zaczynają się wspaniałe widoki. Ale nie tym razem. Tym razem na szczycie powitała nas czarna chmura. Przemieszczała się w kierunku Smerka. I nagle, gdy byliśmy tuż pod Chatką Puchatka, zawróciła. Szła prosto na nas. Zdążyliśmy tylko wejść do środka i lunęło. Burza trwała chyba ponad godzinę. Widok za oknem nie wyglądał zachęcająco. 
Cóż, trzeba było czekać. W tym czasie zjedliśmy zupkę ogórkową, która wówczas wydawała się najpyszniejsza na świecie. Około 15.00 przestało padać. Zrobiliśmy kilka pamiątkowych zdjęć i ruszyliśmy dalej w kierunku Brzegów Górnych. O dziwo chmury zaczęły opadać co dało nam niesamowite widoki. 



Zejście w kierunku Brzegów Górnych jest nieco bardziej wymagające niż to od strony Przełęczy. Jednak warto, bo nieco dłużej możemy podziwiać bieszczadzkie widoki. Tego dnia jednak było trochę ślisko i zejście trwało nieco dłużej niż powinno. Dlatego na dole mieliśmy trudny orzech do zgryzienia. W planach była jeszcze Połonina Caryńska. A czas nieco ograniczony przez burzę, którą przeczekaliśmy w schronisku. Jednak ciekawość zwyciężyła. Postanowiliśmy zaryzykować. Na początku szlaku spotkaliśmy chłopaka, który tak jak my zastanawiał się czy ryzykować wejście. Nie wiedzieliśmy jaka była jego decyzja, ale sami weszliśmy na szlak. Spotkaliśmy nawet salamandrę. 

Początkowo szło się nam fantastycznie.Tak do okolic wiaty PTTK, która jest mniej więcej w połowie drogi na Carycę. Później było bardziej pod górkę. Dosłownie i w przenośni. Zmęczenie i presja czasu zrobiły swoje. Gdyby nie świadomość, że już bliżej niż dalej pewnie wrócilibyśmy na dół. Droga dłużyła się i dłużyła. Chyba tylko dlatego szliśmy dalej, że nikt nie chciał wypowiedzieć swoich myśli o powrocie na głos. Nieco zmotywował nas też pewien widok. Pod koniec wspinaczki, gdy szliśmy już połoniną, zobaczyliśmy, że ktoś za nami biegnie. Tak, BIEGNIE, a my ledwo powłóczymy nogami. Jak to? To tak się da? Gdy nas dogonił okazało się, że to spotkany wcześniej chłopak, który zastanawiał się nad wejściem na szczyt. 
No cóż. Jak się później przyznał, na co dzień trenuje triathlon. Dla niego taka przebieżka na szczyt to pikuś. Dla nas niekoniecznie, jednak nie żałujemy swojej decyzji. Co więcej. Mimo chwil zwątpienia i kryzysu w połowie drogi, chcielibyśmy tam wrócić. Połonina Caryńska jest niesamowita. Może właśnie dlatego, że z trudem zdobyta. A może dlatego, że nie ma na niej takich tłumów jak na Wetlińskiej, przynajmniej o tej porze dnia. A może i bez tego jej piękno urzekłoby nas. Na pewno jeszcze kiedyś tam wrócimy, żeby się przekonać.


Według planów chcieliśmy zejść do Ustrzyk, ale z powodu później godziny wybraliśmy inne zejście. W kierunku Przełęczy Wyżniańskiej. Zejście krótsze, a na szosie jest zawsze jakaś nikła szansa złapać autobus albo autostop. Zanim jednak do szosy dotarliśmy, góry pokazały nam, że jednak warto było zaryzykować i wyjść wieczorem na szczyt połoniny, by schodzić o zachodzie słońca. Zobaczcie sami. 

Tego dnia dopisało nam szczęście. Nie dość, że burza złapała nas przed drzwiami schroniska, to schodząc ze szlaku spotkaliśmy lisa. Nie udało się zrobić mu zdjęcia bo dość szybko zwiał. Ale równie szybko udało się nam złapać stopa. Celina zdążyła tylko krzyknąć do swojej koleżanki Justyny: biegnij, słyszę samochód. Ta wypadła zza krzaków na drogę i zmachała. O dziwo samochód się zatrzymał. Moja właścicielka zastanawiała się potem czy sama zatrzymałaby się komuś wyskakującemu z krzaków gdy zbliża się zmrok. :) No cóż trzeba mówić o dużym szczęściu, tym bardziej, że para, która nas podwiozła zatrzymała się w campingu sąsiadującym z naszym. To był długi, wyczerpujący dzień, ale pełen niepowtarzalnych wrażeń. 

Bieszczadzkich przygód ciąg dalszy nastąpi...



wtorek, 19 lipca 2016

Kim jesteśmy i co tu robimy

Cześć!

Pewnie się zastanawiacie o co chodzi z tymi podróżami Krecika? Już tłumaczymy! Jesteśmy dwoma wesołymi Krecikami, które podróżują sobie po świecie. Żaden z nas nie urodził się w Polsce. Pochodzimy z Czech (Hodonín) i Słowacji (Strbske Pleso). Poznaliśmy się w Pradze, gdzie zabrały nas nasze właścicielki. One znały się już wcześniej, chodziły razem do szkoły i do tej pory się przyjaźnią. 
A oto my i one:
Kasia

i Celina. 

Praga... Tak, to była fantastyczna podróż, ale o tym innym razem. Zwiedzamy świat czasem razem, ale częściej osobno. Podróżujemy głównie po Europie i Azji. Dużo po Polsce. Odwiedzamy różne miejsca, bo po protu to lubimy. Tu nie będziemy tworzyć żadnych przewodników itp. Spiszemy po protu nasze wspomnienia, żeby, gdy pamięć nas zawiedzie, móc wrócić do tych wspaniałych chwil. Podróżujemy z naszymi paniami od kilku lat, ale pomysł na spisanie tych przygód w jednym miejscu przyszedł nam do głowy dopiero niedawno. Mamy nadzieję, że uda się nam nadrobić zaległości i opisać te wcześniejsze podróże na ile pamięć pozwoli. Będziemy się również cieszyć, gdy będziecie nam towarzyszyć w tych podróżach czytając nasze historie. Zapraszamy.