Translate

sobota, 26 listopada 2016

Solne podziemia

Jak to na kreta przystało lubię drążyć tunele. Przeorałem już kopalnie złota i labirynty twierdzy. Teraz przyszła kolej na kopalnię soli w Wieliczce. 
Wybrałem się tam korzystając z okazji, że moja dwunożna była tam służbowo. Tak, tak. Służbowo. Była to bowiem wycieczka szkolna. Skoro już kiedyś dałem radę znieść autokar pełen nauczycielek to postanowiłem zaryzykować autokar pełen dzieci. Wstałem więc wcześnie i ruszyłem na podbój podziemi, w końcu to jest to co kreciki lubią najbardziej! 
Na dzień dobry pokonaliśmy mnóstwo schodów. Zacząłem nawet liczyć, ale gdzieś przy 300 się pogubiłem. A potem zwiedzaliśmy różne tunele, komnaty i ekspozycje. 
Widzieliśmy nawet solne posągi! Był Kopernik i była święta Kinga.
Podobno wszystko od niej się zaczęło. Poprosiła ona o sól dla poddanych zamiast złota na posag. I dostała ją, ale kopalnia, którą otrzymała znajdowała się daleko. Wrzuciła więc swój pierścień do szybu tej kopalni. Jakiś czas później pod Krakowem wykopana została bryła soli, z której po rozbiciu wypadł ów pierścień. Podobno, bo wiadomo jak to bywa z legendami. 
Jeżeli zaś o historię chodzi dowiedzieliśmy się co nie co o tym jak wyglądała kiedyś praca w kopalni. Ale wiecie co? Największe wrażenie zrobiła na mnie komnata św. Kingi. Wyobrażacie sobie, że ona caluteńka zrobiona jest z soli?! Podłoga, ściany, ołtarz, płaskorzeźby na ścianach, sufit, nawet ta lampa! Niesamowite, prawda? 
Duże wrażenie zrobiły też na mnie te wszystkie konstrukcje, które zabezpieczają kopalnię. Nie dość, że są funkcjonalne, to jeszcze pięknie wyglądają. 
Wieliczka nam służy. Szczególnie nasze drogi oddechowe są zadowolone. Dlatego kawałek kopalni w postaci lampki postanowiliśmy zabrać ze sobą. Właśnie mi przyświeca, gdy piszę dla Was ten post. Może nie ma takiej mocy jak przebywanie w solnej grocie, ale daje przyjemne, usypiające światło... Aaaa.... Dobranoc! Niech się Wam przyśnią podziemne spacery. 

piątek, 18 listopada 2016

Morskie szaleństwo

Pewnego listopadowego dnia do mojej dwunożnej zadzwonił telefon:
- Cześć!
- Cześć!
- Co robisz w długi weekend?
- Hmm... W sumie nie myślałam jeszcze o tym, a czemu pytasz?
- No, to jedziesz ze mną nad morze!
- Yyyy..... Co?! 
- No nad morze jedziemy! Chcę morze! 
- Ale jak to? Tak teraz?
- No nie teraz tylko w następny piątek!
- Ale... ale.... ale.... Zaskoczyłaś mnie... 
- No to jedziesz ze mną?
- Yyyy.... W sumie mogę, ale...
- To super! Rezerwuję bilety! To pa!
- Yyyy... Pa... 

Słuchałem tej rozmowy ze zdziwieniem ale i radością, bo wszystko wskazywało na to, że czeka mnie kolejna podróż. I nie zawiodłem się. Mimo zaskoczenia i spontaniczności decyzji dwunożna z przyjaciółką i ze mną oczywiście jakiś tydzień później znalazły się nad Morzem Bałtyckim.
Nasza wycieczka ruszyła do Gdańska w środku nocy i rozpoczęła się od ćwiczenia umiejętności zasypiania w różnych dziwnych pozycjach ze skutkiem pozytywnym. O dziwo każdy się wyspał. Pierwsze swoje kroki skierowaliśmy na przystanek SKM i wyruszyliśmy do Spotu, bo się dwunożnej ubzdurało molo. Molo jak molo - trochę desek nad wodą. Ale myśl, że jesteśmy tu w połowie listopada dawała nam mnóstwo frajdy. Ciągle nie dowierzaliśmy, że jesteśmy tam naprawdę. 
 
Jak widać ptactwo rozmaite dopisało. Łabędzie nieco bezczelnie dobierały się do tego, co niekoniecznie dla nich dobre. Trudno jednak odmówić części kanapki, gdy takie ptaszysko idzie w twoim kierunku, kłapiąc przy tym znacząco dziobem. Nawet rękawiczkom się dostało. W zasadzie nie wiadomo za co.
 
Oczywiście przeszliśmy do końca molo. Skoro już tu trafiliśmy. Dodam, że dla nas wszystkich był to debiut w tym miejscu, więc pamiątkowe zdjęcia się pojawiły obowiązkowo. 
Poza tym okazało się, że tego dnia w Sopocie odbywa się parada starych wozów strażackich i innych zabytkowych samochodów. Chętnie przyjrzeliśmy się im z bliska. 
 I spotkaliśmy taki oto dziw architektury:
Dzień mieliśmy zamiar zakończyć spacerując po Gdyni. Jednak z uwagi na kilka niesprzyjających czynników, takich jak między innymi niesforne buty, skończyliśmy oglądając mecz. I to też nie do końca się nam udało, bo zmęczeni podróżą zasnęliśmy w czasie reklam po pierwszej połowie. Na szczęście mecz wygraliśmy!
Kolejnego dnia poniosło nas do Władysławowa. Ten dzień prawie cały spędziliśmy spacerując po plaży. 
Czyżby nowy gatunek mewy?
Oczywiście z przerwą na obiad. Co okazało się dość trudne w tym okresie. Uznaliśmy bowiem zgodnie, że o tej porze roku we Władysławowie żyją i dobrze się mają głównie koty. One były dosłownie wszędzie i to w ilościach rzucających się w oczy. Wyglądały na bardzo dobrze odżywione, żeby nie powiedzieć spasione. Uwaga idzie sroga zima! Koty żrą na potęgę!
Niestety tylko kotów we Władysławowie było wiele. Za to miejsc, gdzie można kupić pamiątkę czy coś zjeść jak na lekarstwo. Zresztą, niech ten widok mówi sam za siebie. 
Gdy jakimś cudem zjadłyśmy obiad, wróciliśmy na plażę, by jeszcze choć przez chwilę po prostu popatrzeć na morze. Przeszliśmy się też do portu.
Pożegnaliśmy morze, ale to nie był jeszcze koniec wycieczki. Wracaliśmy nocą z Gdańska i korzystając z okazji postanowiliśmy go wieczorem zwiedzić. Pozdrowiliśmy Neptuna i z żalem wróciliśmy do domu.