Translate

piątek, 17 kwietnia 2020

Wino, Papryka, Buda i Peszt.

Witam Was kochani.
Zanim rozpętało się to całe koronawirusowe szaleństwo, miałem przyjemność spędzić kilka dni w zimowym Budapeszcie. Zimowym, bo było zimno, choć widoku śniegu tam nie doświadczyliśmy. Może to i lepiej? W końcu to nie stok narciarski!
Pomysł na Budapeszt zrodził się w głowie dwunożnej już w październiku i w pierwszej wersji miał być wypadem na jarmark bożonarodzeniowy. Jednak z różnych powodów wyjazd trzeba było odłożyć na później. Więc gdy w ekipie padło pytanie: gdzie jedziemy w ferie? - padła nieśmiała propozycja z jej strony i jak się okazało - została przyjęta dość entuzjastycznie! 
Ruszyłyśmy z Krakowa późnym wieczorem, bo ok 23.50 odjeżdżał nasz autobus. Miałyśmy trochę obaw, bo jedna dwunożna naopowiadała nam, że Węgry to kraj trzeciego świata! Naczytała się bowiem jakichś historycznych opowieści. Przespaliśmy drogę w dziwnych pozycjach,jak na autobusowe spanie przystało, no i byliśmy pełni obaw o ten "trzeci świat". I tak po kilku (siedmiu) godzinach obudziliśmy się w Budapeszcie. Na pierwszy rzut oka nie wyglądał jak trzeci świat... Pierwszy moment był jednak trochę trudny. Z Nepliget trzeba było jakoś dostać się do centrum. A tu jednak jesteśmy w obcym kraju, w mieście, którego nie znamy a ludzie mówią dość dziwnie... Nasze zagubienie na szczęście nie trwało długo - dworzec był nieźle oznaczony, choć wymagał od nas kilkakrotnego spojrzenia na mapę i przefiltrowania informacji. Jakoś dotarłyśmy do miejsca noclegu. I tu okazało się, że dwunożna Justyna miała trochę racji. Kamienica, w której było nasze lokum szumnie zwane apartamentem, wyglądała tak:

Przyznacie sami, że nie wygląda zachęcająco. Weszliśmy do środka i okazało się, że dziedziniec wyglądał jeszcze gorzej! 
I w tym momencie odezwało się justysiowe "A nie mówiłam, kraj trzeciego świata!" Jednak musimy Was uspokoić - samo mieszkanko może nie było luksusowe, ale wyglądało znacznie lepiej niż wskazywałoby na to otoczenie! Było naprawdę przyzwoite. Nie będziemy jednak robić reklamy bo nie wiem czy po tym wstępie bardziej właścicielowi byśmy pomogli czy zaszkodzili... 
W każdym razie lokal, jak się okazało, leżał bardzo blisko synagogi i to od niej rozpoczniemy opowieść o Budapeszcie.
Synagoga w Budapeszcie jest największą świątynią żydowską Europie. I uwierzcie mi - robi wrażenie. Już z zewnątrz widać, że jest okazała. ale mimo drogich biletów (5 000 HUF) - warto wejść do środka. Oczywiście można zwiedzać jej wnętrze, ale także izby pamięci, muzeum żydowskie i ogród z ciekawym drzewem życia na zewnątrz. Drzewo to upamiętnia poległych Żydów - na każdym listku zapisane jest nazwisko.
 
 
 
Tak wygląda z zewnątrz. W środku też robi wrażenie - tym bardziej, że może pomieścić 3000 osób. W ławkach znajdują się przewodnicy, którzy co pół godziny rozpoczynają opowieść w różnych językach o samym budynku synagogi i historii Żydów w Budapeszcie. Dowiedzieliśmy się na przykład, że są oni całkiem sprytni. W Szabat nie wolno im wykonywać prac - gra na instrumencie to praca - więc czemu w synagodze są organy? Po pierwsze gra na nich ktoś, kto jest wyznawcą innej religii (np. katolik) a po drugie - są za ołtarzem - czyli w teorii - poza synagogą i tu zacytuję przewodniczkę "co dzieje się poza synagogą nie jest naszym problemem". Jakoś tak utkwiła mi w głowie ta muzyczna ciekawostka. :)
 
 
 
 
Po odwiedzeniu synagogi pojechaliśmy na wzgórze Gellerta. Wiele osób mówiło nam, że warto tam zajść ze względu na widok, jaki roznosi się ze szczytu wzgórza. Faktycznie - widać całe miasto, jednak tego dnia Budapeszt był nieco zamglony. Pewnie większe wrażenie zrobiłoby na nas to miejsce w pogodny dzień. Niemniej jednak - miejsce warte odwiedzenia. Wędrówkę na wzgórze zaczęliśmy obok Łaźni Gellerta - niestety nie wziąłem kąpielówek, więc kąpiel w wodach termalnych zostawiam na inny raz!
 
 W drodze na górę mijamy Kościół w skale - jednak nie wchodziliśmy do środka. Może kiedy indziej. Odwracamy się jednak i robimy kilka fotek - na pomnik i Most Wolności.
 
I ruszamy dalej pod górę - dobrze, że po Bieszczadach jestem przyzwyczajony, że wynoszą mnie na wzgórza i góry :) Po drodze mijamy "mistrza drugiego planu" (sprawdźcie w powiększeniu) i docieramy do cytadeli na szczycie wzgórza.
 

 
 Pomniki mogą też być inspirujące, prawda?
I tak powoli udajemy się na dół - jednak jesteśmy już nieco zmarznięci i zmęczeni. Po drodze mijamy jeszcze pomnik świętego Gellerta i docieramy w okolice kolejnego mostu - Mostu Elżbiety.
 
 
 
 
Stamtąd zrobiłyśmy szybki skok pod budynek parlamentu - od strony przystanku tramwajowego (i w zasadzie linii metra też).
To chyba najpiękniejszy budynek w całym Budapeszcie. Tego dnia jednak zobaczyliśmy go tylko z zewnątrz i dość szybko zwinęliśmy się na obiad, tym bardziej, że zaczęło solidnie wiać.
Po całym, nieco mroźnym, dniu spacerowania, udało nam się znaleźć mikroskopijny bar z gulaszem na różne sposoby i bardzo doceniamy w tak zimny dzień wynalazek zupy gulaszowej! Rozgrzewa bardzo! 
Kolejny dzień rozpoczęliśmy od  powrotu pod parlament. (Choć tak naprawdę to od kawy w McDonaldzie)

 
Tym razem obeszliśmy Parlament od wszystkich możliwych stron. Na szczęście słońce dopisywało. Ale mimo tego było dość chłodno, dlatego cieszyliśmy się, że planowaliśmy zwiedzanie parlamentu wewnątrz. Ale nawet przy wyższej temperaturze warto poświęcić na to czas. Parlament jest pełen przepychu!
 
Mnie osobiście najbardziej podobały się wszechobecne witraże i ozdoby okienne. Było ich całkiem sporo, co przy oględzinach z zewnątrz umknęło mojej uwadze. W środku były doskonale widoczne.
 
 
 
 
Podobało mi się tam - wnętrze jest bardzo bogato zdobione. Zresztą zerknijcie :) Czytałem, że do ozdoby wnętrz wykorzystano 40 kg złota!
 
 
 
 
A tak w ogóle to nie minister a premier po węgiersku :) 
 
 


A tutaj nasza ekipa w sali obrad :)
Przepiękne miejsce! Oprócz samych wnętrz parlamentu, można zwiedzać muzeum jego powstania. Można tam zobaczyć wiele ciekawych eksponatów, zdjęć i prezentacji multimedialnych. Co ważne, nagrania dostępne są w wielu językach, także po polsku! Poniżej kilka zdjęć z muzeum.
 
 
Po wizycie w parlamencie postanowiliśmy wybrać się do Budy - czyli na drugą stronę rzeki. Przedostaliśmy się tam przez najsłynniejszy most Budapesztu - Most Łańcuchowy.
 
 
Po drugiej stronie mostu od razu natkniemy się na kolej zębatą, którą można dostać się na wzgórze zamkowe. Można też dostać się tam meleksem, albo komunikacją miejską - autobus nr 16. My niestety wybraliśmy meleks i z perspektywy czasu wiemy, że to nie była najlepsza decyzja. Koszt wjazdu na wzgórze meleksem i kolejką jest w sumie taki sam. Skusiliśmy się jednak perspektywą tego, że meleks wozi z punktu do punktu. Może i miałoby to sens, ale rano, gdy ma się cały dzień przed sobą. My byliśmy tam popołudniu i ostatecznie meleksem przejechałyśmy się tylko 2 razy (odcinków, które obsługuje jest więcej), bo potem przestały jeździć... Ostatecznie dużą część wzgórza zamkowego  i tak przeszliśmy piechotą, a do domu wróciłyśmy autobusem miejskim. Wniosek? Lepiej było wydać tą kasę na wjazd zębatką, albo zaoszczędzić i wsiąść w miejski autobus. W sumie na wzgórze można również wejść piechotą. No cóż. Powiedzmy, że jedynym powodem, dla którego tego nie zrobiliśmy był brak czasu a nie lenistwo...
Na wzgórzu zamkowym pierwszym miejscem, które odwiedziliśmy był kościół św. Macieja. Jest naprawdę piękny. I tu również polecamy wejście do środka! Choć osobiście na mnie to synagoga wywarła większe wrażenie, ale to zawsze kwestia indywidualna.
 

 
 

 
 
 
 

Kościół św. Macieja znakomicie prezentuje się też nocą. Jak większość zresztą zabytków Budapesztu. To chyba bardzo charakterystyczne dla tego miasta, że wszystko jest piękne za dnia, ale nocą, podświetlone, zyskuje na urodzie. 
 
 
Kościół ten znajduje się w pobliżu Baszty Rybackiej. Ją też obejrzeliśmy zarówno w świetle dziennym jak i nocnym.
 
 
 Z baszty rozpościerał się zresztą bardzo ładny widok na Peszt, w tym na parlament.
 
Później udaliśmy się w kierunku zamkowych zabudowań. To był czas, gdy powoli zaczynało zachodzić słońce, a w zamian zapalały się pierwsze światła miasta. Magiczny moment! Krok po kroku obserwować jak zmieniają się barwy w tym, co już znamy... Bezcenne!
 
 
Dokładnie 7 minut dzieli wykonanie dwóch ostatnich zdjęć. To był spektakl świateł zmieniających się na naszych oczach. Potem było jeszcze piękniej. Gorąca czekolada na Baszcie Rybackiej z widokiem na podświetlony parlament... Bajka! 
 
 
 
Chyba to jest właśnie zaleta zwiedzania Budapesztu zimą. Szybciej robi się ciemno. Bo faktycznie miasto jest piękne, ale nocą nabiera dodatkowego uroku.
Ponownie wróciłyśmy do Pesztu i poszliśmy pod nasz ulubiony parlament.
 
Tym razem wizyta pod parlamentem nie była celem samym w sobie. W pobliżu znajduje się nietypowy pomnik upamiętniający ofiary holocaustu. Żydzi byli bowiem w tym miejscu rozstrzeliwani, a ich ciała wpadały do Dunaju. Mogłoby się wydawać, że to skromny pomnik, za to bardzo wymowny.
 
To był długi dzień i ciągle się nie skończył! Wciąż jeszcze mieliśmy siłę (nie wiem jakim cudem) i wybraliśmy się na przejażdżkę na Plac Bohaterów. Przy okazji sprawdzałyśmy skąd odjeżdżają nasze busy do Polski, ponieważ ruszały z innego miejsca niż dworzec, który już znałyśmy.
Wiedzie tam najstarsza, zabytkowa linia metra. To pierwsze metro w kontynentalnej Europie. Wcześniej było tylko w Londynie. Wagoniki zachowały się do dziś i wyglądają tak:
W ogóle metro w Budapeszcie to świetny środek lokomocji. Bardzo często nim jeździliśmy. Centralna stacja, przy której łączą się trzy linie - to Deák Ferenc tér. Bardzo długo jeździliśmy pod tym placem, zanim trafiliśmy na niego w rzeczywistości nadziemnej.

Dla niektórych atrakcją były nawet ruchome schody. Na kilku stacjach są rzeczywiście strome i dłuuuugie. Na przykład przy Kossuth Lajos tér wyglądają tak:
Pierwszym naszym punktem programu był spacer aleją Andrássyego. No dobrze... Pierwsza była kawa. Ciekawe gdzie? :) Aleja Andrássyego to reprezentacyjna ulica Budapesztu. Znajduje się przy niej między innymi Muzeum Terroru - niestety w tym czasie nieczynne. :( Poza tym przy alei tej mieści się gmach opery i ogólnie kilka ładnych budynków nieznanego nam przeznaczenia :) Tu opera, choć chwilowo nie całkiem reprezentacyjna, bo otoczona rusztowaniem.
 



 

 

 

 

 
Przy tej alei udało nam się też znaleźć coś na wzór muzeum miniatur. Nie zwiedzaliśmy tego miejsca, bo najzwyczajniej w świecie uznaliśmy, że nasza ciekawość nie była aż tak duża by wydawać kolejne forinty, choć pewnie dla fanów miniatur może okazać się to całkiem ciekawe miejsce. Tu zdjęcia wystawionej przed budynkiem ekspozycji.


Tego dnia chcieliśmy zobaczyć jeszcze jedno miejsce. Katedra świętego Stefana była na naszej liście od kilku dni, ale jakoś nie udawało się nam do niej dotrzeć. Dlatego nasz spacer aleją Andrássyego miał zakończyć się właśnie w okolicach katedry. Dotarliśmy do niej więc nieco od tyłu. Zaczniemy więc od zdjęć wnętrza.
 
 



 

 

 A tak katedra prezentowała się od frontu sama i z naszymi dwunożnymi przed nią.


W pobliżu znajduje się Budapest Eye. Nie zdecydowaliśmy się na przejażdżkę. Miasto widzieliśmy z góry już z innych punktów.

Tego dnia zdecydowałyśmy się na zakup pamiątek. W tym celu udałyśmy się do Centralnej Hali Targowej. Polecamy dostać się do niej tramwajem. Przystanek jest tuż przy wejściu. A w środku różności!
 
 
 
 
 
W tym miejscu serdecznie pozdrawiamy cudowną panią ze stoiska mięsnego. Z takim darem do marketingu trzeba się urodzić. Gdy usłyszała, że mówimy po polsku, pobiegła po karteczkę (pewnie miała przygotowane w kilku językach) i zaczęła zachwalać swoje produkty mniej więcej tak: "dobra świnia, pyśna świnia, chrum chrum, mniam mniam, kośtuj, kośtuj, maćnego" - co w wolnym tłumaczeniu miało być zachętą do degustacji. Aż żałuję, że nie nagrałem filmu, poprawiałby nam humor, gdyby tylko zaszła taka potrzeba. Jej urok osobisty był tak nieodparty, ze to właśnie u tej mistrzyni marketingu targowego ze szczerym uśmiechem na twarzy zakupiliśmy nasze próbki węgierskiego salami. Muszę przyznać - jest mocno aromatyczne. Rzeczywiście "chrum chrum - mniam mniam". W planach było jeszcze skosztowanie lokalnych langoszy - jednak kolejka do polecanego nam miejsca i brak wolnych stolików skłoniły nas do spróbowania tego specjału kuchni węgierskiej gdzie indziej. Wybraliśmy więc knajpkę w pobliżu naszego apartamentu i był to wybór trafiony. Tutaj oprócz langoszy, mogliśmy spróbować też znanego węgierskiego wina - Tokaj Szamorodni. A zatem... egészségedre! I konia z rzędem temu, kto to wymówi.
Węgierski język jest naprawdę egzotyczny... Na potwierdzenie dodamy, że wieczorem wybraliśmy się jeszcze na Mszę do najstarszego kościoła w Budapeszcie - Kościoła Śródmiejskiego. Można powiedzieć, że trochę siedzieliśmy jak na... węgierskim kazaniu :) 
I tu mała dygresja. Język węgierski jest absolutnie egzotyczny. Tu zdjęcie przykładowego szyldu w metrze:
Jednak wracając do naszego piątkowego spaceru,w drodze powrotnej trafiłyśmy na Budapest Fashion Street.
 
 
 
 
 
 
Ostatniego dnia już w zasadzie nie zwiedzaliśmy. Jedynie przejechaliśmy autobusem wyspę Małgorzaty, by zorientować się co tam w ogóle jest. Stwierdziliśmy, że to może być fajne miejsce rekreacyjne na letnie spacery. Z tego co się dowiedziałem, znajdują się tam też łaźnie. Udało się nam jedynie zrobić przez okno fotkę Wieży Wodnej - najbardziej charakterystycznego budynku na wyspie:)
Poza tym odkryliśmy całkiem sympatyczne miejsce na pamiątkowe zdjęcie z Budapesztu - z koroną z przekrzywionym krzyżem i parlamentem w tle. Swoją drogą - koronę tą można zobaczyć w parlamencie. Jest jednak zakaz fotografowania w pomieszczeniu, w którym się znajduje. Dlaczego krzyż jest przekrzywiony? Został uszkodzony i podobno nie dało się go wyprostować.
 Oczywiście "do selfie raz" w tym miejscu paść musiało :)

Na koniec tak zwany backstage :)
Podsumowując: myślę, że tak nie wygląda kraj trzeciego świata :) Wrażenia jak najbardziej pozytywne! Największe wrażenie? Chyba moment zachodu słońca i podświetlenia parlamentu, ale też synagoga, cale wzgórze zamkowe... Trudno wybrać! Najgorsze wrażenie? Dziedziniec nazej kamienicy ☺️Po co możnaby wrócić? Termy, letni spacer na wyspie, Muzeum Terroru. To tak na szybko. Pewnie znalazłoby się więcej powodów do powrotu. Na razie i tak granie zamknięte i powrót do Budapesztu musi pozostać w sferze marzeń... Ale to marzenie na pewno się spełni!

To teraz już naprawdę na koniec kilka migawek w wersji filmowej! Zapraszamy!

Praktyczne informacje:
  • Wejście do synagogi - 5000 HUF
  • Wejście do parlamentu - potrzebujesz mieć przy sobie dowód tożsamości. Obywatele Unii Europejskiej płacą 3500 HUF - nam udało się kupić na około godzinę przed wejściem, ale można też dokonać rezerwacji poprzez stronę internetową - nie ma przewodników w języku polskim, my zdecydowaliśmy się na wersję anglojęzyczną. (Polski audioguide jest dostępny tylko w muzeum.)Warto zapoznać się z regulaminem zwiedzania, a szczególnie informacjami czego nie wolno wnosić do środka - przy nas jedna turystka musiała coś wyrzucić my móc wejść do środka. Niestety nie widzieliśmy co to było.
  • Kościół św. Macieja - 1800HUF
  • Całodobowy bilet grupowy (3-5 osób) na komunikację miejską (metro, tramwaje, autobusy) - 3300HUF - bilet warto mieć w łatwo dostępnym miejscu - często kontrolują!
  • Wejście do katedry św. Sefana - wolne datki
  • Bez problemu naszym niedoskonałym angielskim udało się nam porozumieć i załatwić wszysto czego potrzebowaliśmy.  
  • Tani dojazd do Budapesztu - zielone międzynarodowe autobusy :) - z Krakowa placiliśmy 59 zł od osoby w jedną stronę. 




1 komentarz:

  1. Celina dziękuję bardzo za PRZYBLIZENIE MI MIASTO BUDAPESZT
    PODRAWIAM CIEBIE I TWOJE KOLEŻANKI I KRECIKA

    OdpowiedzUsuń