Translate

sobota, 23 czerwca 2018

Zakopiańska przygoda

A w zasadzie przygód ogrom. Bowiem wyjazd na krokusy w tym roku obfitował w zabawne wydarzenia. A wszystko zaczęło się w pewno piątkowe popołudnie. Gdy dwunożna skończyła pracę, wsiadła w samochód ze swoją również dwunożną przyjaciółką i ruszyły. Od początku już po drodze przypominały sobie czego to nie wzięły ze sobą, a to grzebień, a to pomadka itp. Myśleliśmy jednak, że to się wszystko uda uzupełnić na miejscu. Gdy przybyliśmy do Zakopanego było zbyt późno na jakieś dalekie spacery, więc wybraliśmy się na Krupówki. Oczywiście na góralską herbatę z rumem i to nie byle jaką herbatę z rumem. Miała być ta konkretna. Magda pamiętała knajpkę, w której była najlepsza i wchodziła do każdej potencjalnej knajpki po kolei i próbowała sobie przypomnieć czy to tu. Problem polegał na tym, że przez ostatni czas zmienił się wystrój karczmy i nie było to już takie oczywiste. Na szczęście udało się ją odnaleźć.
 
Wracając do pensjonatu dwunożne pomyślały, że fajnie byłoby sobie taka zrobić wieczorem. Niewiele myśląc zakupiły rum i herbatę. Po przejściu kilkunastu metrów pomyślały, że warto byłoby mieć do tego jakąś cytrynę. Wlazły do kolejnego sklepu. Cytryny nie było. Przyprawy do grzańca też nie, ale ich kreatywność sprawiła, że kupiły taką do piernika, stwierdzając, że skład ma podobny. Po kolejnych kilkunastu metrach dwunożne zaczęły się zastanawiać czy w pensjonacie mają szklanki albo kubki. W kolejnym sklepie zakupiły więc takie jednorazowe. Na wszelki wypadek. Zadowolone zmierzały w kierunku pensjonatu i rozmawiały o planach na kolejny dzień. 
- Musimy jutro wstać wcześnie, jeżeli chcemy zobaczyć wschód słońca.
- O której? 
- Około 4.00 
- Nie... nigdzie nie idę tak wcześnie.
- No weź, sama chciałaś iść na wschód słońca, wstaniemy i nie będziemy żałować.
- No dobra, ale robisz rano kawę.
- Nie ma problemu... Ale czy my mamy kawę? 
Oczywiście kawy nie miały. W tym momencie zastanawiałem się czy mnie nie zapomną ze sobą zabrać. W pokoju jednak okazało się, że to nie koniec symptomów sklerotycznych. Magda chciała przetestować aparat, by zrobić nazajutrz niezapomniane zdjęcia. Niestety i tu okazało się, że zdjęć nie będzie. Aparat był, ale z prawie pustą baterią, a ładowarka została w domu... 
Następnego dnia rano zadzwonił budzik, kawa 3w1 niewiele dała ale bez niej wstanie z łóżka byłoby pewnie niemożliwe dla jednej dwunożnej. Druga dostała małpiego rozumu na myśl o czekającym ich wschodzie słońca i skakała jak dzika kozica po łóżku... Jak już obydwie były w miarę na chodzie ruszyliśmy. Do Kuźnic dostaliśmy się taksówką, żeby zdążyć na wschód słońca, bo piechotą moglibyśmy się spóźnić. Na szlaku byliśmy o brzasku. Droga na Kalatówki wyglądała tak:
Gdy byliśmy tuż przed samą polaną, spotkaliśmy dwie sarny, które niewiele sobie robiły z naszej tam obecności. Stały na drodze, spoglądały na nas i spokojnie skubały trawę. Był to piękny widok, niestety zdjęcia nie są na tyle wyraźne, by oddać tą chwilę, a szkoda. Na samej polanie czekała nas kolejna niespodzianka z udziałem saren. Zdjęcie nigdy nie odda magii tej chwili...
 
 
 
 
Ładny był to wschód słońca, choć miałem nadzieję na nieco bardziej spektakularne widowisko. Może innym razem uda się zobaczyć jakiś bardziej kolorowy. Tego dnia poszliśmy na Kalatówki nie tylko dla wschodu słońca, ale też dla krokusów. Rano jednak dopiero nieśmiało otwierały swoje kielichy. Postanowiliśmy wrócić później. Tymczasem zrobiliśmy kilka zdjęć.
Po wschodzie słońca udaliśmy się do centrum, w nadziei, że uda się nam spotkać kogoś, kto użyczyłby nam na chwilkę ładowarkę do aparatu, ale bezowocnie. Niestety Zakopane nie grzeszy wielością sklepów z elektroniką. Zrezygnowani udaliśmy się jednak na Gubałówkę. Tu też znaleźliyśmy kilka krokusów.
 
Po tej wycieczce postanowiłyśmy... wrócić na Kalatówki na zachód słońca. Tak nam się do miejsce spodobało. Jak pomyśleliśmy, tak uczyniliśmy. Wcześniej jednak weszliśmy do sklepu po bluzę, bo niektórzy marzli. Wspominałem o sklerozie?
 Po tak długim dniu zmęczeni pojechaliśmy do pensjonatu... 
Od razu chciałbym zaznaczyć, że podczas wykonywania powyższych zdjęć nie ucierpiał żaden krokus. Każdy krok stawiany był bardzo ostrożnie, slalomem pomiędzy kwiatami z wzrokiem wlepionym w ziemię. Niestety nie wszyscy patrzyli pod nogi i stąpali na palcach tak jak my... Szkoda, bo niestety polana w niektórych miejscach wyglądała tak: 
Kolejnego dnia już nie krokusy były naszym celem a Sarnia Skała. Ruszyliśmy w kierunku Wielkiej Krokwi bo obok niej znajduje się początek naszego szlaku. 
Potem weszliśmy na szlak i strasznie żałuję, że nie zdążyliśmy zrobić zdjęcia, gdyż w okienku budki TPN przywitał nas... kot. Gdy jednak jego właścicielka otworzyła okno by sprzedać nam bilety - czmychnął na koci spacer. Poszedłem i ja spacerować w Dolinie Białego, która jest naprawdę malownicza.
 
Przez chwilę zatrzymaliśmy się przy krzywym drzewie i zrobiliśmy przy nim, a w zasadzie na nim, sesję zdjęciową. Zabawa była udana, ale jak się później okazało, mogła skutkować pewną stratą...
 
Dalej robiliśmy zdjęcia tych kwiatuszków i wtedy usłyszeliśmy, że ktoś nas woła...
- Hej, czy któraś z Was to Magda? - zapytała nieznajoma para
- No to ja - odpowiedziała zaskoczona Magda
- Czy to nie jest przypadkiem Twoje - zapytali i wyciągnęli telefon
- No moje! - odpowiedziała jeszcze bardziej zaskoczona... 
Jak się okazało, podczas pozowania na drzewie wysunął się jej z kieszeni a owi turyści znaleźli go, zadzwonili pod ostatnio wybierany numer i dowiedzieli się do kogo należy. Na szczęście szliśmy wolno i zdołali dogonić nas na trasie a Magda nawet nie zdążyła się zorientować, że go nie ma. :) Szliśmy więc spokojnie dalej.
 
 Tak wyglądał nasz szlak - a raczej jego najbardziej męczący odcinek. Bo w tym miejscu to już nie był byle spacerek. Ale jakoś daliśmy radę...
 To ten najbardziej ekscytujący moment, już jesteśmy tak blisko, ale to jeszcze nie szczyt...
 Więc się wspinamy między kosodrzewiną :)
I nie możemy się doczekać widoków na górze. A były takie:


 
 
 
 


 

 
Gdy schodziliśmy zrobiliśmy kilka zdjęć przy wodospadzie i powoli zmierzaliśmy na obiad i w drogę powrotną. 

Góry są potężne. Tatry budzą respekt. Są piękne i przerażające zarazem. Szczególnie dla krecików walczących z lękiem wysokości. Jednak ich piękno kusi i sprawia, że pojawiają się nowe marzenia z nimi związane. Kiedyś mam nadzieję wejść na Giewont i Rysy. Ale najpierw trzeba się z lękiem rozprawić na mniejszych szczytach... Trzymajcie kciuki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz