Translate

piątek, 16 marca 2018

Ningbo

Ningbo – miasto portowe w prowincji Zhiejiang – śniło mi się już od dawna z nikomu niewiadomych przyczyn. Od niego więc zacząłem swoje ferie zimowe. Chciałem jak najprędzej uciec w cieplejsze klimaty… no i trochę mi nie wyszło bo pogoda była do... tunelu i to bardzo głębokiego. Zimno, wiatr, mgła i brak perspektyw na poprawę aury. Ale jestem już zaprawionym w podróżach krecikiem i twardo udałem się na zwiedzanie atrakcji turystycznych miasta.
Pierwszy przystanek (a w zasadzie ostatni jeśli chodzi o linię autobusową) to jezioro Dongqian. Słyszałem, że jest bardzo urokliwe, chociaż rzadko odwiedzane przez turystów. Teraz wiem dlaczego. Żeby się tam dostać z centrum miasta, trzeba się nieźle nagłowić, przebrnąć przez dzielnicę biznesową z takimi dziwnymi cudami nowoczesnej architektury, a podróż miejskim autobusem trwa przeszło godzinę. Podczas tej przejażdżki zastanawiasz się, na jakim zapleczu wylądujesz bo wnioskując po zapuszczonej okolicy – nieciekawym. Szczerze, nawet ja zacząłem wątpić czy uda mi się dotrzeć nad to piękne jezioro i czy to  na pewno jest jezioro a nie jakiś stawik pośrodku placu budowy.
‘Jezioro pieniędzy na wschodzie’, tak tłumaczy się jego nazwę i nie, nie mam pojęcia dlaczego. Ale w końcu jak już kierowca wykopał mnie z autobusu na ostatnim przystanku i zobaczyłem jakieś małe budki z pamiątkami i w sumie całkiem-całkiem jeziorko, to nawet ta okropna pogoda przestała mi przeszkadzać.
 Kiedy zbliżałem się do centrum atrakcji, czyli jednokierunkowej drogi przecinającej jezioro i pagody po środku, to zdałem sobie sprawę, że jedna z tych budek z pamiątkami to jest jednak kasa biletowa i muszę zapłacić za przejście na drugą stronę. A że było dość ponuro i mgliście to nie bardzo mi się chciało i zamiast w prawo to poszedłem w lewo. Coś mnie tam ciągnęło. Stare, prawie walące się budynki bez ogrzewania u podnóża góry Putuo, wokół nich woda i ludzie przed swoimi domkami naprawiający łódki. Taki krajobraz trochę jak sprzed 50-ciu lat albo może i jeszcze więcej. Od razu chciałem zwiedzić tą magiczną osadę, nic o tym nie czytałem w przewodnikach internetowych. Po drodze zaczepił mnie pan, który zamiatał ulice i o dziwo rozumiejąc mój chiński, powiedział, że mogę śmiało iść dalej pozwiedzać. Znalazłem centrum wioski z małą pagoda, pewnie miejsce spotkań mieszkających tam ludzi, a później prawie wlazłem komuś na posesję bo spodobały mi się białe gąski. Kiedy tak przemierzałem puste uliczki, ciasne zaledwie na jednego człowieka, to miałem wrażenie, że wszyscy mieszkańcy wyprowadzili się gdzieś w cieplejsze rejony, albo że to wioska widmo czy cos w tym rodzaju. Ale nagle zza leciutko uchylonych drzwi dopadł mnie wzrok jakiejś starszej kobietki. Niestety chyba nigdy nie widziała czarnego krecika z białym człowiekiem i szybko zasunęła kawałek blachy (znaczy drzwi). Jednak ludzie tam mieszkali, tylko pewnie przez te nieprzyjazne warunki atmosferyczne nie wysuwali nawet nosa ze swoich domów. Kiedy wdrapałem się na górkę (w sumie nie wiem czy mogłem czy nie) to zobaczyłem te wszystkie domki i ich charakterystyczne dachy na tle owianego mgłą jeziora.
Po drodze nie spotkałem ani jednego turysty. Mimo to nie wystraszyłem się i dzielnie przeszedłem bramę do jakby tajemniczego ogrodu.  Trzeba było się troszkę powspinać na grzbiet wzgórza, gdzie spotkałem w końcu wielu ludzi, tyle że byli  z kamienia.
Nici z rozmowy, więc poszedłem dalej ścieżką i znalazłem wielki złoty klucz, a jak poszedłem dalej to znalazłem, jak mi się zdawało, jeszcze większego złotego właściciela klucza.
 Kiedy w końcu zszedłem na dół, upojony widokami i spacerem w ciszy, okazało się, że doszedłem do początku… gdzie kupowało się bilety. Tylko że jak przeszedłem bez biletu. Istotnie zrobiło mi się głupio i podszedłem do okienka, żeby wyjaśnić miłej pani, że przeszedłem całość szlaku turystycznego i nikt mnie o bilet nie zapytał, ale że bardzo i się podobało i chciałbym teraz zapłacić. Niestety pani nic a nic mnie nie rozumiała i w końcu jak zapytała czy chodzi mi o kupienie biletu na samolot, to dałem za wygraną i poszedłem na autobus żeby wrócić do centrum miasta.

Drugiego dnia odwiedziłem zabytkowe budynki miasta. Pierwsza i podobno najstarsza świątynia w mieście była nieco wciśnięta w inne budynki i prawie bym jej nie zauważył gdyby nie piekarnia na rogu, która zwabiła mnie różnymi smakowitymi zapachami. Nieco dalej znajduje się Tiefang Pagoda – najwyższa zabytkowa budowla w mieście. Jej historia sięga czasów dynastii Tang, chociaż ta, którą widzimy na zdjęciu jest już kolejną pagodą, gdyż przez te wszystkie lata była wielokrotnie burzona i odbudowywana.
Znalazłem również przykład zachodniej architektury sakralnej, tak w środku miasta, zaraz obok  centrum handlowego.
Było tak zimno, że szybko przemknąłem przez park na rzeką i poszedłem zakopać się gdzieś w przytulnej kafejce na starej ulicy Nantang. Bardzo fajne miejsce z wieloma sklepikami, kawiarniami i restauracyjkami, chociaż wejście niezbyt zachęca, no ale wiadomo jak to jest z zabytkowymi budynkami – czasem trzeba je odrestaurować.
 Po krótkiej choć intensywnej wizycie w Ningbo przyszedł czas na Hangzhou. Niestety, ta wycieczka jest całkowicie do powtórki, ponieważ zobaczyłem jedynie to…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz