Translate

poniedziałek, 27 marca 2017

Japonia, czyli Krecik w kraju samurajów

No to fru! Tak, znowu wsadzili mnie w samolot, jako że na cel naszej podróży wybraliśmy wyspę więc nici z kopania tunelu. Okazało się jednak, że jest to bliżej niż dalej, 2.5 godziny lotu z Wuhan, miasta, w którym oram na co dzień, do Osaki, gdzie zacząłem zwiedzać kraj kwitnącej wiśni(nie, nie łudźcie się, one nie kwitną w lutym).
Pierwszej nocy wylądowałem na ulicy – dosłownie. Dotonbori, centrum rozrywki i nocnego życia, oraz Shinsaibashi - skrzyżowanie ruchliwej jezdni i deptaka-tunelu. Tunel niestety nie dla krecików tylko dla zakupoholików - można tam kupić wszystko, od ubrań po pamiątki i sprzęt komputerowy. W tej dzielnicy również można zobaczyć słynny neon Glico Man (swoją drogą nie wiem dlaczego jest taki słynny...) i posmakować lokalnych przekąsek. Tu szczególnie polecam takoyaki - to takie kulki mięsne, tylko z ośmiornicą w środku. Oczywiście musiałem posmakować również nocnego życia i sprawdzić lokalne bary i tutaj niespodzianka. GPS mówi mi, że jestem na miejscu, rozglądam się i nic. Kreci instynkt podpowiada żeby zejść do podziemia, ale w rzeczywistośi trzeba się wspiąć po schodach wąskiej klatki schodowej na któreś pięterko i zapukać w dobre drzwi. Bary w Osace są wielkości przeciętnego salonu w europejskich mieszkaniach. Także pamiętajcie, jeśli nie umiecie znaleźć swojego adresu, to patrzcie w górę na szyldy.
Na drugi dzień postanowiłem dokopać się do zamku (znaczy podążyłem tunelem linii metra. Wielokrotnie niszczony i ponownie odbudowywany, podobno zachował pierwotny wygląd fasady. Niewiele jest zamków w Japonii i na pewno warto się tam dokopać.  
Po odwiedzinach zamku zapragnąłem zmienić klimat i zobaczyś nowoczesną dzielnicę biznesową Umeda i oczywiście Umeda Sky Building. Niestety jak tylko wyszedłem z tunelu to GPS wyprowadził mnie nie tam gdzie trzeba i co prawda w końcu znalazłem ten budynek, ale już nie zdążyłem na zachód słońca..
Kolejnego dnia przeniosłem się do Kyoto. Przenosiny z jednego miejsca do drugiego to też przygoda. W Japonii to chyba trzeba mieś doktorat żeby się wyznać w pociągach, ale dobra wiadomość to taka, że wszędzie są tunele! Różne pociągi i linie metra należą do zupełnie innych firm i trzeba się tak z 3 razy zastanowić zanim się podejdzie do automatu i kupi bilet. Sama podróż z Osaki do Kyoto to jakieś pół godziny (tym najwolniejszym i najtańszym pociągiem). Zaraz po przyjeździe z zrzuceniu bagaży udałem się do świątyni Kiyomizu-dera i się zakochałem. Nie w świątyni, ale w tych cudownych gejszach! Aż żal się było rozstawać z tymi pięknościami, ale cóż, inne atrakcje turystyczne wzywają! Schodząc ze wzgórza, na którym znajduje się świątynia, można dosłownie stracić wszystkie pieniądze. Uliczki (obojętnie z której strony) wiodą przez liczne sklepiki i stragany gdzie można zakupić kimona, japońskie japonki, wachlarze i w zasadzie wszystko co chcesz, no i oczywiście zaspokoić apatyt i pragnienie. Patrząc na panoramię miasta, Kyoto wydaje się jakby wyjęte z poprzedniej epoki, wszystko dookoła wskazuje na pradawną japońską kulturę i jakby cała tradycja tego kraju miała tu swoją stolicę.
Idąc wąskimi uliczkami Ponto-cho, można zajrzeć do prawdziwej japońskiej restauracji(takiej, gdzie trzeba zdjąć buty na wejściu), herbaciarni czy bary, gdzie koniecznie trzeba skosztować sake. Droga do Ponto-cho wiodła wzdłuż rzeki i tam dobiegł mnie niezwykle kuszący zapach i skręciłem nieco w bok. Mój nosek mnie nie zawiódł, albo i zawódł - we właściwe miejsce - na targ przysmaków znany jako Nishiki Market. Poza mięsem na patyku, kulkami z ciasta w słodkim syropie i chrupkim pieczywem o różnych smakach, owocami morza i sushi, można tam też kupić słodycze, których aż szkoda jeść bo wyglądają zbyt pięknie. 
Było coś dla ciała, ale i też coś dla ducha. Spacer filozofów to urokliwa ścieżka na obrzeżach miasta prowadzi przez .... wiele świątyń. Szlak naprawdę warty przekopania i to nie tylko dla filozofów.

Kyoto słynie ze swoich świątyń, a jedna z nich urzekła mnie w szczególności - Fushimi Inari Taisha. Droga na samą górę wiedzie tunelem pomarańczowych bram. Czasami wszyscy mają dylemat: tunel w prawo czy tunel w lewo? Obojętnie, w którą stronę się skręci, droga idzie pod górę i co jakiś czas dochodzi się do stacji pośredniej, gdzie kamienne figury psów strzegą miejsca kultu. Jak się przekonałem, wszpinaczka może być również pomysłem na romantyczny spacer dla par, popatrzcie sami: 
 
Jedna rzecz mnie tylko zdziwiła - szczyt góry niczym nie różni się od stacji pośrednich, no może oprócz tabliczki z napisem ‘you reached the top’. W świątyni można również kupić tabliczkę z życzeniami pomyślności na kolejny rok, tym razem Rok Koguta.
Po takiej dawce tradycji, czas powrócić do nowoczesności i odwiedzić stolicę kraju, Tokyo. Jadąc szybkim pociągiem(Shinkansen), obejrzałem sobie dokładnie górę Fuji. Rzeczywiście, śnieżna czap na szczycie wygląda jak na wszystkich obrazkach, które oglądałem w internecie. I wtedy naszła mnie ochota na ‘selfie’ z zachodem słońca nad panoramą tej japońskiej metropolii. Tak więc zaraz po przyjeździe dumnie wkroczyłem do rządowego budynku i strzeliłem sobie fotkę
Następnego dnia poszedłem na plażę. Droga była długa i wiodła słynnym Tęczowym Mostem, który w sumie to nawet po zmroku nie przypominał tęczy, ale za to plaża to istne cudo - cicha zatoczka, diabelski młyn w tle, gdzie siedziałem na piasku zauroczony gasnącymi refleksami dnia i budzącymi się światłami nocy. A noce w Tokyo, to pewnie się domyślacie, są szalone!
Chyba najbardziej znanym miejscem w Tokyo jest Shibuya, gdzie obowiązkowo trzeba przejść przez ruchliwe skrzyżowanie. Na nieszczęście, padał deszcz. Ale i tak udało mi się zrobić zdjęcie rzeźby psa. Jak głosi historia, pies o imieniu Hachiko czekał na stacji Shibuya na swojego pana przez 10 lat...
Obecnie Shibuya jest centrum mody, szczególnie dla młodych. Jakby tego było mało, następnie dokopałem się do dzielnicy Ginza, w której też roi się od sklepów i centrów handlowych, istny zakupowy zawrót głowy. Jeszcze przed moim wyjazdem słyszałem plotki, jako że wilu ludzie przybywa tam po zakup deski sedesowej... i uwaga, uwaga, to prawda! A co w tym takiego ekscytującego? Otóż japońskie toalety mają więcej elektroniki niż niejeden samochód, a deski sedesowe są podgrzewane, co w zimie jest bezcenne.
Dla fanów nieco innych wrażeń, można wstąpić do któregoś z barów w dzielnicy Kabukicho, gdzie się dzieje. Wiecie, centrum handlu i rozrywki, ale tej dla dorosłych!
Kolejnego dnia odwiedziłem najstarszą buddyjską świątynię w Tokyo - Sensoji i udałem się na zakupy pamiątkarskie - ostrzegam, jest w czym wybierać. Zobaczyłem również z bliska wieżę telewizyjną Tokyo Skytree i zrobiłem zdjęcie tego... cokolwiek to jest.
Ostatnim celem mojej podróży było Sapporo, gdzie na stadionie Okurayama kibicowałem naszym skoczkom narciarskim  w zdobywaniu medali. Oczywiście Polak wygrał, a mnie odmarzł tyłek. Emocje były ogromne, ale jak dla nie, małego krecika, to dużo łatwiej oglądać skoki narciarskie w telewizji, bez powtórek ciężko było zanotować jak daleko kto skoczył.
Samo Sapporo to niezbyt wielkie miasto, ale mają muzeum piwa, które również odwiedziłem. Miałem szczęście trafić na ostatni dzień festiwalu śniegu. Cała przestrzeń wielkiego parku miejskiego została zaaranżowana na wytawę rzeźb ze śniegu. Co jakiś czas dochodziłem do ogromnych śniegowych konstrukcji - prawdziwych rozmiarów zamki, domostwa i twierdze, gdzie o okreslonym czasie odbywała się projekcja filmu w formie pokazu świateł zsynchronizowanyh z dźwiękiem, grali nawet Gwiezdne Wojny! 
No i jak to na każdym festiwalu, nikt nie może przejść głodny.
Ciężko było odlatywać z tej pięknej krainy, gdzie każde miasto ma swój niepowtarzalny urok, ale kolejne podróże czekają!


1 komentarz: