Translate

poniedziałek, 25 lipca 2016

Na bieszczadzkich połoninach

Ahoj! 
Ostatnia moja podróż nie była bardzo daleka. Chociaż podczas niej zdarzyło mi się przekroczyć granicę Polski i zrobić dosłownie kilka kroków po Słowackiej jej stronie, a wzrokiem sięgać nawet na Ukrainę. Tak, moja właścicielka Celina zabrała mnie na kilka dni w Bieszczady - krainę połonin, cerkwi i bieszczadzkich aniołów. Spędziliśmy tam 4 dni - Ja, moja właścicielka i jej koleżanka Justyna.

Ale zacznijmy od początku. Rano obudziłem się bardzo wcześnie. A nie było to łatwe, bo akurat nocy poprzedzającej wyprawę rozszalała się burza. Jednak wizja połonin była tak kusząca, że wszyscy posłusznie wstaliśmy o 6.00 mimo niewyspania. Już w drodze przywitały nas piękne widoki. Wybraliśmy trasę przez Duklę, Tylawę, Komańczę. Nieco wolniejsza, ale jakże urokliwa! Już po drodze zwiedzaliśmy. Pierwsza na naszej drodze znalazła się cerkiew w Wisłoku Wielkim. 

A oto jej wnętrze. 
Cerkwie w Bieszczadach i okolicach mają niesamowity klimat. Wprawdzie większość z nich pełni obecnie funkcję kościołów rzymskokatolickich, ale ich wygląd raczej niewiele się zmienił. Chociaż trudno mi to ocenić. To pierwsza cerkiew jaką odwiedziłem. Ale nie ostatnia.
Niewiele dalej odwiedziliśmy przepiękną cerkiew w Komańczy. Niestety nie udało nam się wejść do środka. Jest dostępna dla zwiedzających po umówieniu się, a nasze zwiedzanie było raczej spontaniczne. Jednak udało się nam zobaczyć ją z zewnątrz. Najbardziej spodobały się nam te kolory. 
A oto ja przed cerkwią w Komańczy...

a tu Celina i cerkiew w całej swej okazałości.

Po tym małym przeglądzie dawnej architektury sakralnej ruszyliśmy do naszego celu: Ustrzyk Górnych. Tam był nasz punkt wypadowy. Zostawiliśmy rzeczy w domku i ruszyliśmy. Mieliśmy wielkie plany na ten pierwszy dzień. Hymnem wyprawy stała się piosenka SDM, która zaczyna się tak: 
"Zabieszczaduj dzisiaj z nami...
Niech pokłonią Ci się połoniny!"
Na początek Wetlińska. Z Ustrzyk dojechaliśmy na Przełęcz Wyżną autobusem. Stamtąd ruszyliśmy żółtym szlakiem w kierunku szczytu Połoniny Wetlińskiej. Droga wiedzie przez las i jest dość spokojna. Ostatnie 10 minut idzie się już grzbietem pozbawionym drzew. Tam już zazwyczaj zaczynają się wspaniałe widoki. Ale nie tym razem. Tym razem na szczycie powitała nas czarna chmura. Przemieszczała się w kierunku Smerka. I nagle, gdy byliśmy tuż pod Chatką Puchatka, zawróciła. Szła prosto na nas. Zdążyliśmy tylko wejść do środka i lunęło. Burza trwała chyba ponad godzinę. Widok za oknem nie wyglądał zachęcająco. 
Cóż, trzeba było czekać. W tym czasie zjedliśmy zupkę ogórkową, która wówczas wydawała się najpyszniejsza na świecie. Około 15.00 przestało padać. Zrobiliśmy kilka pamiątkowych zdjęć i ruszyliśmy dalej w kierunku Brzegów Górnych. O dziwo chmury zaczęły opadać co dało nam niesamowite widoki. 



Zejście w kierunku Brzegów Górnych jest nieco bardziej wymagające niż to od strony Przełęczy. Jednak warto, bo nieco dłużej możemy podziwiać bieszczadzkie widoki. Tego dnia jednak było trochę ślisko i zejście trwało nieco dłużej niż powinno. Dlatego na dole mieliśmy trudny orzech do zgryzienia. W planach była jeszcze Połonina Caryńska. A czas nieco ograniczony przez burzę, którą przeczekaliśmy w schronisku. Jednak ciekawość zwyciężyła. Postanowiliśmy zaryzykować. Na początku szlaku spotkaliśmy chłopaka, który tak jak my zastanawiał się czy ryzykować wejście. Nie wiedzieliśmy jaka była jego decyzja, ale sami weszliśmy na szlak. Spotkaliśmy nawet salamandrę. 

Początkowo szło się nam fantastycznie.Tak do okolic wiaty PTTK, która jest mniej więcej w połowie drogi na Carycę. Później było bardziej pod górkę. Dosłownie i w przenośni. Zmęczenie i presja czasu zrobiły swoje. Gdyby nie świadomość, że już bliżej niż dalej pewnie wrócilibyśmy na dół. Droga dłużyła się i dłużyła. Chyba tylko dlatego szliśmy dalej, że nikt nie chciał wypowiedzieć swoich myśli o powrocie na głos. Nieco zmotywował nas też pewien widok. Pod koniec wspinaczki, gdy szliśmy już połoniną, zobaczyliśmy, że ktoś za nami biegnie. Tak, BIEGNIE, a my ledwo powłóczymy nogami. Jak to? To tak się da? Gdy nas dogonił okazało się, że to spotkany wcześniej chłopak, który zastanawiał się nad wejściem na szczyt. 
No cóż. Jak się później przyznał, na co dzień trenuje triathlon. Dla niego taka przebieżka na szczyt to pikuś. Dla nas niekoniecznie, jednak nie żałujemy swojej decyzji. Co więcej. Mimo chwil zwątpienia i kryzysu w połowie drogi, chcielibyśmy tam wrócić. Połonina Caryńska jest niesamowita. Może właśnie dlatego, że z trudem zdobyta. A może dlatego, że nie ma na niej takich tłumów jak na Wetlińskiej, przynajmniej o tej porze dnia. A może i bez tego jej piękno urzekłoby nas. Na pewno jeszcze kiedyś tam wrócimy, żeby się przekonać.


Według planów chcieliśmy zejść do Ustrzyk, ale z powodu później godziny wybraliśmy inne zejście. W kierunku Przełęczy Wyżniańskiej. Zejście krótsze, a na szosie jest zawsze jakaś nikła szansa złapać autobus albo autostop. Zanim jednak do szosy dotarliśmy, góry pokazały nam, że jednak warto było zaryzykować i wyjść wieczorem na szczyt połoniny, by schodzić o zachodzie słońca. Zobaczcie sami. 

Tego dnia dopisało nam szczęście. Nie dość, że burza złapała nas przed drzwiami schroniska, to schodząc ze szlaku spotkaliśmy lisa. Nie udało się zrobić mu zdjęcia bo dość szybko zwiał. Ale równie szybko udało się nam złapać stopa. Celina zdążyła tylko krzyknąć do swojej koleżanki Justyny: biegnij, słyszę samochód. Ta wypadła zza krzaków na drogę i zmachała. O dziwo samochód się zatrzymał. Moja właścicielka zastanawiała się potem czy sama zatrzymałaby się komuś wyskakującemu z krzaków gdy zbliża się zmrok. :) No cóż trzeba mówić o dużym szczęściu, tym bardziej, że para, która nas podwiozła zatrzymała się w campingu sąsiadującym z naszym. To był długi, wyczerpujący dzień, ale pełen niepowtarzalnych wrażeń. 

Bieszczadzkich przygód ciąg dalszy nastąpi...



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz